Po co przekład

Zacznę od przytoczenia anegdoty:

 „W czasie poprzedniego weekendu rozmawiałem z pewnym dość nadętym orientalistą i gdy w naszej pogawędce zapadła na chwilę metafizyczna i brzemienna cisza, pozwoliłem sobie napomknąć, że mój młodszy braciszek pocieszył się kiedyś po zawodzie sercowym, tłumacząc Mundaka Upaniszad na klasyczny grecki język. (Zaśmiał się gromko – wiesz, jak się śmieją orientaliści)”.

Mundaka to jedna z kanonicznych upaniszad, staroindyjskich tekstów filozoficznych, wieńczących Wedy. Cytat pochodzi z książki Salingera Franny i Zooey. Sięgnęłam po fikcyjną anegdotkę, aby wprowadzić temat wielkiej wagi, mianowicie sens tłumaczenia. Dlaczego się tłumaczy? Po co przekład? Funkcjonalistyczna ekonomia potrzeb odpowiada: po to, by ci, którzy nie znają tego czy owego języka, mogli czytać literaturę pisaną w tym języku. Jasne, przekłady pełnią tę funkcję i jako czytelnicy, niewładający wszystkimi językami świata, jesteśmy za to tłumaczom wdzięczni. Jednak taka odpowiedź nie może nas usatysfakcjonować. Bo czy doprawdy można traktować przekład wyłącznie jako podpórkę albo protezę, usługę świadczoną nie-poliglotom? Przeczyłyby temu co najmniej wyznania i komentarze samych tłumaczy, co wprawdzie, jako świadectwo stronnicze i nieobiektywne, mogłoby komuś nie wystarczać. Przeczyłyby temu jednak również rozważania natury lingwistycznej, literaturoznawczej, religijnej, filozoficznej, które od początku towarzyszą tłumaczeniu. Najważniejszych argumentów dostarcza chyba jednak analiza samej praktyki przekładowej. W dalszym ciągu postaram się przedstawić więcej i poważniejszych dowodów, świadczących o tym, że zarówno motywy pracy tłumacza, jak płynące z niej pożytki bywają bardzo różne i nie mieszczą się w kąciku dobroci dla nieznających języka obcego.

Pierwszym materiałem dowodowym niech będzie Psałterz Dawidów, dzieło Jana Kochanowskiego, poetycka parafraza starotestamentowej Księgi Psalmów. „Parafraza” to określenie stosowane współcześnie, na stronie tytułowej pierwodruku widnieje formuła: „Psałterz Dawidów przekładania Jana Kochanowskiego”. Tę kwestię – stopni od adaptacji przez parafrazę do przekładu – chwilowo pomijamy. Pomijamy też długą drogę, jaką przeszły psalmy od źródeł hebrajskich przez przekłady na grekę, a potem na łacinę. Kochanowski za podstawę przyjął Wulgatę (wówczas niedawno, bo w 1546 roku, na soborze trydenckim uznaną za właściwy tekst Pisma świętego). Wiadomo jednak, że korzystał też z czasowo bliższych sobie parafraz łacińskich, opartych na tekście hebrajskim. Z kolei Psałterz Kochanowskiego stał się źródłem ważnych reminiscencji dla wersji litewskiej, rumuńskiej, ruskiej, co pięknie świadczy o międzynarodowym rozmachu ówczesnej filologii.

Najpierw zwróćmy uwagę na szczególną, asymetryczną relację, zachodzącą w tamtych czasach między łaciną a językiem polskim. Europa średniowieczna na co dzień porozumiewała się, a także układała opowieści i pieśni w językach ludowych, gminnych, zwanych wernakularnymi. Ale zapis, kodyfikacja ustnego przekazu wymagała użycia łaciny – przekładu z języka miejscowego na łacinę i tym samym przekładu z mowy na pismo.

Zatem łacina nie była wtedy na ziemiach polskich językiem obcym w tym sensie, w jakim cudzą, inną, obcą mową był na przykład francuski i inne języki narodowe. Nie sytuowała się, by tak rzec, obok, po sąsiedzku i równorzędnie – przysługiwało jej wyższe miejsce. Było do niej i bliżej, i dalej. Dalej, bo nie przedstawiała się jako język ojczysty, przyswajany od urodzenia, w naturalnym otoczeniu, w ramach elementarnej socjalizacji; trzeba było się jej nauczyć. Bliżej, ponieważ zaznaczała swoją obecność na ziemiach polskich jako język prawa, religii, instytucji władzy, język uczonych i literatów. I była czymś więcej niż tylko systemem językowym, bo mieściła w sobie cały świat dojrzałej kultury duchowej, politycznej, literackiej. Trzeba było się do niej wspinać, podciągając miejscowy język do wyższych standardów. Otwierała dostęp do klubu nacji kulturalnych. Rodzime aspiracje wyrażały się między innymi w sięganiu po dobra powszechne – antyczne i chrześcijańskie – a miarą własnego wyrobienia kulturalnego była zdolność przyswajania uniwersalnego dziedzictwa. „Ja tedy, Polakiem będąc, życzyłbym tego narodowi swemu, żeby między tymi ludźmi, co je Barbaros zową, poczytan nie był, i dlatego, gdzie mogę, podaję tego ludziom, żeby polskim językiem rzeczy te pisali, które są abo w greckim, abo w łacińskim języku” – tak formułował to Łukasz Górnicki.

Przekład jako dźwignia rodzimej kultury nie był zresztą wynalazkiem humanistów renesansu. Starożytny Rzym zaczynał podobnie – pierwszy znany nam z imienia poeta rzymski o greckim rodowodzie, Liwiusz Andronikus, przełożył w III wieku p.n.e. na łacinę Odyseję, stosując wiersz saturnijski jako odpowiednik heksametru, a teatrowi rzymskiemu dostarczył przekładów albo adaptacji greckich komedii i tragedii.

Od czego się zaczyna historia tłumaczenia na język polski? Przekłada się Biblię, autorów starożytnych, pisma teologiczne, traktaty polityczno-prawne, a obok tego sowizdrzalskie facecje i Rozmowy, które miał król Salomon z Marchołtem grubym a sprośnym. Znaczną część stanowią dzieła niezasługujące na miano obcych w ścisłym sensie, przeciwnie – chodzi o teksty założycielskie, których znaczenie jest powszechnie znane i uznawane, ponieważ stanowią wspólne źródło i podstawę kultury. Nakładają się tu na siebie dwa procesy: awans polszczyzny jako języka literackiego, służącego rodzimej twórczości, i jako języka zdolnego wspiąć się na wyżyny uniwersalnego kanonu. Towarzyszą tym przekładom dyskusje teologiczne, reformacyjne spory o politykę wyznaniową i krytyka filologiczna. Dworzanin polski Łukasza Górnickiego, adaptacja Il cortegiano Castiglionego, do dziś jest pożywką dla translatologicznych dyskusji o przeszczepach obcej kultury na rodzimy grunt.

I drugie pytanie: dla kogo się przekłada? Wśród potencjalnych odbiorców przeważają ludzie wykształceni, znający łacinę, czasem też grekę, bywa, że i włoski. Autorzy przekładów są tego świadomi. Łukasz Górnicki we wstępie do Dworzanina oświadcza: „komu się ten mój Dworzanin podobać nie będzie, oto ma Cortegiana włoskiego, którego moja polszczyzna namniej nie zepsowała; niechajże go ku smaku swemu przełoży”.

Ksiądz Jan Januszowski, tłumacz Bessariona, w przedmowie do czytelnika pisze:

 „Wydając Bessaryjona po polsku, zdało mi sie zaraz przy tymże wydać i tekst łaciński, od łacińskiego autora na wielu miejscach poprawiony, a to ze dwu miar. Naprzód, aby Czytelnik Łaskawy, czytając go po polsku, oraz mógł i łacińskiemu się przypatrować, jeśliż sie gdzie czego nie uchybiło albo czemu nie dogodziło. Druga, ponieważ wykład [przekład] kożdy jest trudny, a w języku polskim tym trudniejszy z tej miary, że w słowa jest barzo ubogi”.

I dalej skarży się, że nie ma jak przełożyć na polski terminów takich jak: individuum, notio, ens, entitas, identitas. Jak dzisiaj łatwo stwierdzić, „indywiduum” przyjęło się jako termin filozoficzny, a – co zabawne – obiegowo, na przykład w wyrażeniu „podejrzane indywiduum”, zyskało lekki nalot obraźliwy; identyczność rozgościła się w potocznym słownictwie, podczas gdy w filozofii albo antropologii mówi się raczej o „tożsamości”; dla notio, ens, entitas ustaliły się odpowiedniki rdzennie polskie. Jakoś sobie poradziliśmy, braki zostały nadrobione.

U Górnickiego odzywa się raczej zuchwały ton wyzwania, u Januszowskiego pokorna gotowość do obnażania usterek pracy. Obaj jednak zwracają się do członków humanistycznego cechu, podobnie wyedukowanych, mogących równie dobrze czytać przetłumaczone dzieło w oryginale. Tylko oni przecież mogli podjąć wyzwanie, wytykać błędy albo zabierać głos w dyskusjach nad stanem polszczyzny. Przekład istnieje więc w bezpośrednim związku z oryginałem, niejako dołącza do niego, bynajmniej go nie wypiera i nie zastępuje.

Zajmijmy się Psałterzem Dawidowym, który szczęśliwie łączy w sobie rangę utworu oryginalnego i znakomitość literacką w polszczyźnie.

Psałterz Dawidów, wydany w 1579 roku w Oficynie Łazarzowej w Krakowie, okazał się, mówiąc po dzisiejszemu, bestsellerem. Już cztery lata później wyszło spod prasy tejże oficyny następne wydanie, do 1641 roku ukazało się łącznie dwadzieścia kilka edycji. O liczbie egzemplarzy nie mamy danych. Prócz druków sporządzano też kopie rękopiśmienne. W 1580 roku Mikołaj Gomółka skomponował muzykę do psalmów, co walnie wzmogło ich popularność, zarówno wśród katolików, jak i protestantów, śpiewano je w kościołach i zborach, także w domach prywatnych; niektóre do dziś figurują w śpiewnikach.

O bliższych okolicznościach pracy nad Psałterzem wiemy niewiele. Kilka zdań w liście do Stanisława Fogelwedera to jedyny własny komentarz Kochanowskiego, jakim dysponujemy. Mowa tam o dwóch boginiach, które mu się zwidują przy pracy: necessitas clavo trabales et cuneos manu gestas ahena oraz poetica, nescio quid blandum spirans. Pierwsza reprezentuje obowiązek wierności oryginałowi i regułom sztuki; druga – nieuchwytny i nieskodyfikowany udział piękna w poezji. Resztę, czyli inne nasuwające się w toku pracy zagadnienia i sposoby ich rozwiązywania, możemy tylko wyłuskać z samego przekładu.

Do tłumaczenia psalmów Kochanowski przystąpił jako twórca już dojrzały, znany i ceniony, autor fraszek, pieśni, hymnu Czego chcesz od nas, Panie. I doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich osiągnięć, skoro dedykując Psałterz Myszkowskiemu, użył słów:

[…] żem się rymy swymi

Ważył zetrzeć z poety co znakomitszymi

I wdarłem się na skałę pięknej Kalijopy,

Gdzie dotychmiast nie było znaku polskiej stopy.

A w następnej strofie do szeregu tych triumfów dołącza pracę nad Psałterzem:

 

I teraz ci z Libanu niosę Dawidowe

Złote gęśli, a przy nich polskie pieśni nowe:

Psałterza pięć książeczek […].

Przekład jest więc tytułem do chwały na równi z twórczością własną. Więcej – przekład daje miarę, zaświadcza, że autor potrafił nagiąć rodzimy język do wymogów, jakie stawia twór wyższej kultury. Polszczyzna w ręku poety okazała się dostatecznie giętka i bogata, żeby skutecznie mierzyć się z wielkim dziedzictwem.

Psalmy były kolosalnym wyzwaniem. Kochanowskiego dzielił od twórców oryginalnych dystans co najmniej dwóch tysiącleci, od łacińskiego przekładu świętego Hieronima – dystans jedenastu wieków, przepaść językowa, różnice kulturowe. Materia psalmów – wielowątkowy, zróżnicowany formalnie adres człowieka do Boga – wymagała niebotycznej inwencji intelektualnej i filologicznej. Trzeba było środkami języka polskiego dobrać się do dziedziny, w którą się dotąd nie zapuszczał: do zaświatów intuicji metafizycznych. Trzeba było dla układu wersetów, właściwego tradycji hebrajskiej czy łacińskiej, znaleźć odpowiednik oparty na systemie sylabicznym i rymach. Trzeba było rozstrzygnąć: szczepimy na rodzimej tkance językowej konstrukcje hebrajskie albo łacińskie oraz egzotyczne obrazowanie czy wprowadzamy swojskie zamienniki. Wszystko to zmuszało do karkołomnych decyzji i wiązało się z potężną operacją na polszczyźnie. Badacze podkreślają, że Kochanowski nie trzymał się niewolniczo jednej koncepcji przekładowej i nawet gdy kierował się wzorami ustanowionymi przez poprzedników, dokonywał między nimi wyborów według własnego uznania.

Na jedną sprawę warto w naszym kontekście zwrócić uwagę. Dla psalmów mianowicie charakterystyczne są powtarzające się, spetryfikowane wyrażenia – należy do nich między innymi starotestamentowe imię Boga Jahwe Cewaot, co Wulgata tłumaczy jako Dominus virtutum, w przekładzie Wujka Pan Zastępów. To wyrażenie występuje w psalmach piętnaście razy, w tym samym kształcie. Tymczasem Kochanowski oddaje je na wiele różnych sposobów, na przykład: Pan zastępów; Pan, który zastępy władnie; mocny Panie; wieczny Boże, który władniesz zastępy mocnymi; niezwalczony Panie; możny Panie; Boże nasz, u którego w ręku wszystki boje; Boże niezwyciężony; Boże władogromy. Taka rozmaitość wydaje się ryzykowna w przypadku imion czy atrybutów Bożych, chronionych przez doktrynę i tradycję. Ponadto wydaje się sprzeczna z ekonomiką pracy tłumacza – jeśli już raz wpadliśmy na zadowalające rozwiązanie, to się go trzymajmy, aby oszczędzić sobie dalszych trudów i decyzji.


Fragment  pochodzi z książki Małgorzaty Łukasiewicz Pięć razy o przekładzie Wydanej wspólnie przez Karakter i Instytut Kultury Miejskiej.

Pierwsze spotkanie autorskie odbędzie się podczas Gdańskich Spotkań Tłumaczy Odnalezione w tłumaczeniu w piątek, 7 kwietnia 2017 roku (Wydział Filologiczny Uniwersytetu Gdańskiego, ul. Wita Stwosza 55), godz. 13.00.  Zobacz cały program Spotkań

Małgorzata Łukasiewicz, tłumaczka literatury niemieckojęzycznej, krytyk literacki, eseistka. Studiowała języki obce i filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. W jej przekładzie ukazało się około 80 książek z zakresu literatury pięknej i filozofii, między innymi utwory Roberta Walsera, Patricka Süskinda, Hermanna Hessego, W.G. Sebalda, Theodora W. Adorno, Jürgena Habermasa, Friedricha Nietzschego, Hansa-Georga Gadamera. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie”, nagrody PEN Clubu, nagrody „Zeszytów Literackich” im. Pawła Hertza, nagrody im. Hermanna Hessego, Nagrody Polsko-Niemieckiej. Należy do kapituły Nagrody Literackiej GDYNIA.

Powiązane projekty